Topos 2 (2) 1993

Helena Raszka

Jedna z naszych najwybitniejszych poetek okresu powojennego, Helena Raszka (ur. W 1930 r. w Bydgoszczy, od 1951 r. - szczecinianka), której tomiki w latach sześćdziesiątych z unaniem witał m.in. krytyk tak wytrawny jak Jerzy Kwiatkowski, poświęcając im prócz recenzji także obszerny i wnikliwy szkic "Dafne" - jest autorką prawie nieznaną. Zawsze daleka od literackich giełd i koniunkturalnych układów politycznych, nieustępliwa wobec cenzury PRL - do dziś pozostaje na marginesie społeczno-literackiej uwagi. Nadal, jakby z wyroku "minionej epoki", przemilczają ją prestiżowe antologie, "przewodniki encykopedyczne" typu "Literatura polska" PWN (w której za to dobrze się mają - patrz "Uzupełnienia" - mizerni artystycznie niegdysiejsi potępiacze "ideowi" Raszki), nadal też nie ma szczecińskiej poetki w szkolnych programach, które podobnie jak kiedyś - chętniej preferują krzykliwych doraźniaków publicystycznych niż osobowości twarde i przejrzyste...

Twarda i kryształowo przejrzysta, zarówno myślowo, jak i artystycznie, jest poezja Raszki, począwszy od debiutanckiego tomu "Okruchy bursztynu" (1959), przez "Inny kraj" (1962), "Bliżej dna" (1965), "Portret zdziwiony sobą" (1966), "Liczbę pojedyńczą" (1970), aż po "Miłość" (1981) i "Liczbę mnogą" (1982). Od początku jest to liryka - zacytujmy Kwiatkowskiego - "świadcząca o poczuciu odpowiedzialności za słowo", cechuje ją "zwartość poszczególnych wierszy, trafność obrazowania, asceza w wyborze kręgu realiów", a także nieczęsta "rzetelność postawy filozoficzno-życiowej". "Raszka - stwierdza krytyk - mówiła od razu dyskretnie i z opanowaniem (...) poezja nie jest dla niej pretekstem do psychoanalitycznego seansu (...) jest czymś trudniejszym i bardziej skomplikowanym: dialektyką poznania i kreacji".

Wypowiedź Heleny Raszki pozwalamy sobie opatrzyć tytułem jej nie wydanego tomu "Korzeń i skała". Najzwięźlej streszcza on życiową i twórczą postawę poetki.

Teresa Ferenc i Zbigniew Jankowski

Helena Raszka
"Korzeń i skała"

Kiedy zaczęły się moje kłopoty cenzuralno-wydawnicze? Już w tomiku "Liczba pojedyńcza" (Czytelnik, Warszawa 1970 r.) zakwestionowany został wiersz "Szkic do epoki". Był dla mnie ważny, sygnalizował przejście do problematyki następnej książki. Oczywiście nie zgodziłam się na usunięcie wiersza. Redaktor Ryszard Matuszewski na jakimś "wysokim szczeblu" wywalczył zwolnienie z aresztu spornego tekstu. Tomik ukazał się nienaruszony.

To był początek. W roku 1970 PIW zwrócił się do mnie o kolejny tom wierszy. Miał ukazać się w jakiejś szczególnie starannie zaplanowanej serii. Zgodziłam się chętnie, kończyła zuypełnie nowy w problematyce i formie zbiór. Maszynopisy miałam gotowe na początku grudnia 1970 r. Krwawego grudnia. Po drugim styczniowym strajku szczecińskich stoczniowców, wśród których był też mój mąż, im właśnie zadadykowałam tę, tak ważną dla mnie i decydującą o dalszej drodze "Liczbę mnogą". Wysłałam maszynopis do PIW-u. W odpowiedi - wydanie książki uzależniono od usunięcia dedykacji i wiersza "Festyn". Oczywiście nie wyraziłam zgody. Po trwającej czas jakiś wymianie listów, po bezskutecznych interwencjach kolegów z Zarządu Oddziału ZLP we Wrocławiu, do którego zmuszona byłam przenieść na parę lat swoją związkową przynależność, maszynopis zniknął w wydawniczej szufladzie. Tymczasem ja, wstrząśnięta grudniową masakrą i społecznym buntem przełomu lat 1970/71 po ponad rocznym "oniemieniu" pisałam dalej. W roku 1974 miałam skończone dwa tomiki. Proszona o współpracę przez wydawnictwo Poznańskie dałam mu pierwszy z nich - "Białą muzykę". Po wstępnym zachwycie otrzymałam listę wierszy, które cenzura nakazała usunąć. Nie wyraziłam zgody, sprawa upadła. Drugi tomik pt. "Korzeń i skała" wysłałam do "Czytelnika", nie dostał się w życzliwe ręce redaktora Ryszarda Matuszewskiego. Ku mojej radości, a także pewnemu zdziwieniu, wszystko szło jak po maśle, umowa została podpisana, tom złożny, spodziewałam się korekty. Zamiast niej otrzymałam informację, że mam usunąć szereg wierszy, według mnie znaczących. Nie wyraziłam zgody. Wtedy napisał do mnie sam redaktor naczelny Bochenek grożąc mi, jeżeli nie wprowadzę nakazanych zmian, skład książki zostanie rozsypany, redaktor Matuszewski ukarany, i nie będę mogła liczyć na wydanie żadnej książki ani nawet na druk w prasie. Odpisałam, że trudno, jestem z natury konsekwentna, książka to przemyślana, organiczna kompozycja, więc niczego nie mam zamiaru zmieniać. Redaktora Matuszewskiego w równoległym piśmie przeprosiłam za kłopoty, jakie na niego spadły, co miły pan Ryszard skwitował pogodnym i popierającym moją postawę listem. Jeszcze tylko zawiadomienie o rozsypaniu składu tomiku i przez pięć lat żaden tygodnik nie wydrukował mi ani linijki. Także wybór wierszy miłosnych pt. "Miłość", o który prosiło mnie Wydawnictwo Morskie, utknął tuż przed podpisaniem umowy, zatrzymany przez...?

Dopiero na początku 1980 r. (szykował się Sierpień) dostałam stosik ofert z czasopism kulturalno-literackich. Po Sierpniu, gdy nastała "Pierwsza Solidarność" - i dla mnie zaczął się "karnawał".

Pięć lat bez druku w prasie, jedenaście lat bez książki - czekałam długo. Wydawnictwo Morskie bez ponaglania nadało bieg wydaniu tomu "Miłość". Naczelnemu redaktorowi PIW-u, który wtedy w politycznych "wizytach" przedzjazdowych trafił do Szczecina, dość ostro przypomniałam "grzech zaniechania". Ukazała się więc "Liczba mnoga" - po jedenastu latach! Obie książki trafiły do czytelnika w 1982 r., o ile wszystkie egzemplarze trafiły, bo stan był wojenny. Nie było czasopism, nie było recenzji, spotkań z czytelnikami, polemik. Nade mną znowu zawisła "niewidzialna ręka", a może nawet dwie ręce, bo jeżeli w prasie oficjalnej stanu wojennego i dalszych lat osiemdziesiątych nie chciałam publikować, to strona podziemna nie bardzo mnie chciała. Oczywiście nie wszystkie redakcje, w Szczecinie pisma podziemne publikowały moje wiersze, kilka tekstów ukazało się w "Kulturze Niezależnej". Natomiast próby wydania tomiku natrafiały na bezsłowny, ale nie do pokonania opór. Solidarnościowy "łącznik", który woził maszynopisy kilkakrotnie do Warszawy i widział, jak za każdym razem teksty znikały, a całe przedsięwzięcie rozpływało się w nieok-reśloności, pytał mnie bezradnie: "Dlaczego, pani Heleno?, nie rozumiem".

Ja chyba rozumiałam. Nie pasowałam do szykujących się układów. Nauczono mnie twardego stawiania sprawy: tak - nie.

Dziś w roku 1993 rozumiem dużo więcej. I wiem, że w Polsce zniewolonej czy wolnej ja nadal piszę sobie spokojnie i bez wydawniczych emocji kolejne tomiki "wierszy pośmiertnych"

Helena Raszka

Na Baczność

Co powiedziałam,
to powiedziałam.
Nie odwoła się
nieodwołane.
Słowo przy słowie
karnie stoją
moje myśli.
Czujnie strzegą
powinności mowy.
Ani mi w głowie poleży
hasło "spocznij".
Z czaszką rozsypie się
zaszyfrowany odzew.

1983 r.

Sytuacja w języku

Trwa
pospolite ruszenie słów
z posad
codziennej mowy.
Odchodzą na wewnętrzną emigrację
ich niepospolite znaczenia.
Skazane na banicję sensy
wracają okaleczałe.
Czy dadzą się jeszcze lubić
bezrękie kuternogi?
Nie ze snów,
z ni widu, ni słychu
ich uroda.

1984 r.

 

Zasadnicze trudności

A widzisz,
nie jest łatwo,
słowa pozacinały się w sobie,
prawie ich nie poznajesz.
Były posłuszne,
były sprawne,
ceniły swoją semantyczną wartość.
Co się z nimi powyrabiało
w tym kryzysie?
Krach,
dewaluacja,
dno przepaści.
A ty stoisz i stoisz
na krawędzi.

1984 r.

 

Żyję

Przy wspólnym stole
gracze
z nędzną garścią politycznych sztonów,
cóż wy możecie?
Gdy zieleń jest moja,
gdy idę przez znajomy las
z chłopcem.
On niesie wędkę,
nasza będzie ryba
na srebrny błysk łowiona.
Co mi tam jutro,
dzisiaj oddycham.

1987 r.

 

Rośnij
Wnukowi Tomaszowi

Teraz niż aż z Islandii,
wichura drzewa wyrywa.
A pod żmijowym wzgórzem
porost islandzki przywarł do ziemi,
drwi z zawieruchy.
Oto lekcja natury
przewrotna.
Bądź nisko,
żeby ocaleć.
Ale drzewo jest drzewem,
ku słońcu
wbrew wiatrom
dźwiga gałęzie.
Patrz na nie,
rośnij.

1988 r.

Helena Raszka